Rozpoczynamy nowy cykl artykułów poświęconych Kazimierzowi, ciekawym miejscom, ciekawym ludziom, ciekawym czasom. Zaczynamy tekstem o tym, co jest podstawą życia nie tylko w Miasteczku – od wody. W Kazimierzu czerpano ją nie tylko z cieków wodnych – z Grodarza czy Wisły, ale również ze studni. Historię jednej z nich opisał Stanisław Turski. Zapraszamy do lektury.
Historia pewnej studni
Mój dziadek Franciszek Przychodzeń tuż przed I wojną światową zakupił na Dołach koło Kazimierza kilkunastomorgowe gospodarstwo rolne wraz z domem i budynkami gospodarczymi. Poprzedni gospodarze doprowadzili gospodarstwo do upadku w wyniku długotrwałych procesów z sąsiadami. Nowi nabywcy musieli wziąć się za solidny remont zabudowań.
Położenie posesji było korzystne, ponieważ pola znajdowały się wokół obejścia, gleby odznaczały się wysoką jakością, natomiast ogromnym mankamentem był brak wody. Niestety, z powodu położenia na wierzchowinie warstwa wodonośna znajduje się tu na dużej głębokości, więc wykopanie studni wiązałoby się z wysokimi kosztami. Przez wiele lat dziadek lub któryś z synów przywozili wodę konnym beczkowozem ze źródła rzeki Grodarz. Było to bardzo uciążliwe zajęcie, zwłaszcza dla konia, który musiał ciągnąć beczkowóz stromą głębocznicą. W ciepłej porze roku przeganiano krowy i konia do rzeki, by się napiły do syta i ochłodziły. Babcia z córkami urządzały w Grodarzu większe prania odzieży i bielizny pościelowej przy użyciu tzw. kijanki.
Dopiero w 15. roku gospodarowania Przychodniowie zgromadzili odpowiednią sumę pieniędzy na wykopanie studni, przeznaczając na to kwotę o wartości hektara dobrej ziemi.
Różdżkarz wskazał miejsce blisko domu
… i rozpoczęto kopanie studni przy pomocy szpadli i łopat. Przez kilkanaście metrów lessu przebito się w miarę sprawnie. Otwór zabezpieczano na bieżąco cementowymi dzwonami o półkolistym kształcie, po 4 sztuki na obwód. Jak na złość w tym czasie – a był to rok 1929 – trwała zmowa producentów cementu, który stał się niesłychanie drogi.
Nagle dokopano się do ogromnego głazu z czerwonego granitu, który wypełniał swoją objętością pół szerokości studni. Przybyło dodatkowo kilku chłopa, ale nie potrafili go wyciągnąć z głębokości 20 metrów. Głaz tkwił wśród utworów polodowcowych z okresu środkowopolskiego i został przywleczony przez lądolód z dalekiej północy. Pozostawał tu przez ok. 200 tysięcy lat, najpierw na powierzchni terenu, a kilkanaście tysięcy lat temu został przykryty lessem.
Słowo się rzekło, kobyłka u płota
Długo dumano co robić? Jaki wymyślić sposób na usunięcie przeszkody? Ktoś zaproponował, żeby kopać obok drugą studnię. Dziadek miał wtedy powiedzieć: „Słowo się rzekło, kobyłka u płota” – czyli, że nie zamierza rezygnować z inwestycji. Wraz z wypowiedzeniem tego przysłowia, przyszedł mu do głowy pomysł, aby zaprząc nie tylko kobyłkę, ale i wałacha do kieratu, od niego przeprowadzić liny i łańcuchy do studni, obwiązać nimi skałę i próbować wydobyć ją na powierzchnię.
Długo się do tego przymierzano. Przeszkodą był fakt, że kierat stał stosunkowo daleko od studni. Duży kłopot sprawiało też dokładne i bezpieczne obwiązanie głazu, który był potwornie ciężki, obły i śliski. Jedna z wielu prób się powiodła i gość ze Skandynawii wylądował na trawniku. Pozostało jeszcze 10 metrów przebijania się przez wapienną opokę, w której znajdowała się warstwa wodonośna.
Wydobyty ze studni kamień powstał w morzu kredowym pod sam koniec epoki. To ta sama facja, którą występuje w kazimierskim i janowieckim kamieniołomie. Geolodzy nadali jej nazwę mastrycht, od nazwy miasta w Holandii, znanego z Traktatu Unijnego, gdzie występują te same skały, zresztą jedyne na obszarze tego kraju.
Najcenniejsze pamiątki z Polski
Muszę uczynić tu pewną dygresję. Otóż kiedyś przyjechała do nas na Doły zaprzyjaźniona rodzina z Holandii. Gdy odkryli kupę kamieni, które leżały za domem, a pochodziły ze studni, to przez wiele godzin dłubali w nich śrubokrętami i łupali młotkami w poszukiwaniu skamieniałości przewodnich, czyli szczątków małży, ryb, jeżowców, korali i liliowców. Uznali je za najcenniejsze pamiątki z Polski.
Woda była krystaliczna i smaczna
Ostatecznie studnia miała ponad 30 m głębokości. Jej woda była krystaliczna, smaczna, lekko zmineralizowana, o stałej temperaturze 8,6 stopni, czyli tyle, ile wynosi średnia roczna temperatura powietrza Kazimierza i okolic.
Do obsługi studni służył drewniany kołowrót ustawiony na dwóch balach pionowych, na dwie korby, z hamulcem dociskowym, który był używany przy spuszczaniu wiadra na stalowej linie. Wyciągnięcie wiadra wody trwało ok. 3 minut.
Studzienny orzeł
Syn gospodarza Edward uzdolniony artystycznie wyrzeźbił na białym kamieniu orła z koroną i w roku 1929 godło Polski zostało umieszczone na bocznej ścianie cembrowiny.
Studnia Stanisława Przychodnia. Fot. Stanisław Turski
Podczas okupacji niemieckiej orzeł został zakryty słupami, na których spoczywał kołowrót. Po zakończeniu wojny dziadek godło odsłonił, ale na krótko. Jakiś gorliwy ubek przyszedł z pogróżkami, że jeżeli ten sanacyjny orzeł nie zostanie usunięty, to się może dla waszego domu źle skończyć. Żal było zniszczyć godło, które przetrwało wiele lat. Słupki przestawiono jeszcze raz.
Godło odsłoniłem w 1981 roku podczas remontu studni, gdy stałem się spadkobiercą części dziadkowej posesji.
Przechodzący wąwozem Na Przychodnia – Na Niezabitowskiego turyści często zwracają uwagę na studnię z orłem i ją fotografują ku mojej i przodków satysfakcji.
Chłop żywemu nie przepuści. I nie tylko
Granitowy głaz leżał na podwórku ponad 60 lat i nagle… zniknął. Jacyś wyrodni ludzie go ukradli, gdy posesja była okresowo opuszczona. Zachodzę do tej pory w głowę, jaki to sprzęt musieli mieć złodzieje, aby wielotonowy kamień załadować na pojazd i wywieźć w siną dal.
A myślałem, że chłop tylko żywemu nie przepuści…
Autor – Stanisław Turski, wnuk państwa Przychodniów, krajoznawca, wieloletni szef lubelskiego Ośrodka Informacji Turystycznej, autor licznych przewodników turystycznych, miłośnik Kazimierza.
Bardzo ciekawy tekst. Super się czyta.
Lubimy takie historie.