Najbardziej lubię Kazimierz właśnie o tej porze, kiedy cienie kładą się miękko na trawie, zawłaszczając coraz większą płaszczyznę ziemi nagrzanej słońcem. To moja złota godzina. Taki obraz Miasteczka mam pod powiekami od najwcześniejszego dzieciństwa, gdy żegnałam słońce zza wiklinowego płotka oddzielającego róże mojej cioci na Czerniawach od reszty świata. I takim Kazimierzem chciałabym się z Państwem podzielić.
Góry w Kazimierzu to właściwie przedmieścia Miasteczka. Jeszcze niedawno uprawiane pola oddzielają od szosy siatki ogrodzeń, za którymi rosną jak grzyby po deszczu kolejne domy. Zabudowa gęstnieje aż do wieży telewizyjnej, która stanowi dobry punkt orientacyjny w czasie spacerów po okolicy. I to właśnie niedaleko za nią odbijam w prawo w polną drogę.
Zostawiam za sobą miękkie światło późnego popołudnia. Kolory tracą wyrazistość, choć to jeszcze nie czas na rozpuszczenie się ich w mroku. Mimo, że słońce zostało gdzieś za drzewami powietrze wciąż oddaje nagromadzone jego ciepło. Przejmujący chłód zmierzchu dopadnie mnie dopiero nad Grodarzem, mimo że suche koryto nie prowadzi żadnej wody. Szkolną przemierzam więc szybko, odnotowując tylko przelotnie najważniejsze jej punkty: willę Piast, dzisiejszy hotel Berberys, nowoczesny dom architektów Kuryłowiczów, stuletnią willę Słoneczną, dom Berensa, i wreszcie szkołę. Tutaj za kapliczką skręcam w lewo, bo nogi jeszcze nie nasyciły się wędrówką.
Przy ośrodku wypoczynkowym Arkadia skręcam z prawo i drogą, która powoli przechodzi w głębocznicę, wdrapuję się pod górę. Co mnie tam czeka? Na pewno pensjonat „Pod świerkami”, jak głosi szyld przy ulicy. Zanim do niego docieram, mam okazję z bliska podziwiać modernistyczną willę Kujawskich, która widziana z ulicy pozostawia niedosyt. A dalej droga się coraz bardziej zwęża, aż przechodzi w ścieżkę osłoniętą z obu stron ogrodzeniem. Po lewo widać willę Pod wiewiórką, którą polityk Jerzy Kuncewicz zbudował dla swojej żony Marii. Ścieżka nie prowadzi jednak pod dom autorki „Cudzoziemki”. Odbijam w prawo, a potem schodkami w lewo i przybliżam się do Domu Dziennikarza, o którym pisarka mawiała, że w latach 60. XX w. zepsuł jej widok z okien.
Naturalny wąwóz wybrukowany kocimi łbami sprowadza mnie do rynku. Koniec wycieczki. Za mną 5 km. Pora na herbatę z malinami U Radka.
A gdzie długie cienie? W zasadzie mogłam się nimi cieszyć jedynie krótko na Górach. Miękkie złote światło odsłaniało piękno przydrożnego krzyża stojącego w sąsiedztwie jawora u wylotu Norowego Dołu. Potem już wszystko było inne.
ZOBACZ NA MAPIE
Czytaj także: Kazimierzowi przybył nowy zabytek